Sri Lanka, fabryka herbaty

Sri Lanka | „Koniec Świata” i Fabryka Herbaty

autor Ewa
2 komentarze

– To o której musimy jutro wstać? – spytałam od niechcenia podczas kolacji.
– Jeśli chodzi o mnie, to wystarczy jak wstanę w pół do piątej, ale ty, to chyba musisz jakoś przed czwartą… – odpowiedział niepewnie Romek.
– O KTÓREJ?! – upewniłam się nieco zbyt głośno jak na to, że nie byliśmy sami.
– No.. o piątej ruszamy spod wejścia, więc to ty zdecyduj ile czasu potrzebujesz, żeby się rozbudzić. Żeby się rozbudzić – pomyślałam – potrzebuję dobrej godziny, solidnego śniadania i kawy. Ale następnego dnia nie mogłam liczyć na żadną z tych trzech opcji. No, może z wyjątkiem pierwszej, ale to było kosztem snu, którego ostatnio, przy ciągłym przemieszczaniu się, nie mieliśmy za wiele. Znacie to uczucie? Z jednej strony jesteście w wymarzonej podróży, ciekawym miejscu, z dala od domu, spełniacie marzenia, a jednak…

Zwykłe ludzkie słabości, takie jak np. zmęczenie, nie daje Wam się cieszyć do końca wszystkim, bo zwyczajnie padacie z nóg. Dla mnie to jest jedna z najtrudniejszych rzeczy w podróży: pokonać swoje – zawsze za niskie – ciśnienie i przeć do przodu z nastawieniem, że wyśpię się po powrocie. Ale czasem zaciskam zęby i daję radę! I tak było też tym razem. Dzień [tej nocy;)] zaczęłam długim prysznicem, obudziłam Romka, zebraliśmy rzeczy, złapaliśmy przygotowane dla nas śniadanie na wynos i wybiegliśmy przed budynek w poszukiwaniu wana. Stał już i czekał, ale… kierowcą nie był Eddie, któremu wczoraj zapłaciliśmy zaliczkę! Wybraliśmy właśnie jego, za: świetny angielski, fajne poczucie humoru i sporą wiedzę. A tu wysłano nam w zamian Lankijczyka ze znajomością może pięciu podstawowych słów po angielsku i [na szczęście!] umiejętnością prowadzenia samochodu w górach. Byłam zwyczajnie zła, bo kiedy miejscowi „przewodnicy” opowiadają gdzie wiozą, wrzucają fajne ciekawostki, czy historie i są w stanie udzielić odpowiedzi na nurtujące pytania, to wiadomo za co płaci się trochę więcej. A tu? Za sam transport, to jednak przepłaciliśmy. Zrozumieliśmy wtedy o czym mówili inni, że jak czegoś nie dopytasz i nie potwierdzisz tysiąc razy – na tej cudownej wyspie – to zawsze możesz się rozczarować. Hm, czyżby? :/ Brak kawy po śniadaniu nie poprawiał nastroju, a droga, którą jechaliśmy wznosząc nas serpentynami i wybojami coraz wyżej, niemal zepsuła mi dzień.

Na szczęście Romka naprawdę trudno wyprowadzić jest z równowagi (i chwała Bogu za to!). Bo jego spokój, cierpliwość i racjonalne tłumaczenia niespodziewanych zdarzeń, potrafią uspokajać innych. Więc gdy już słońce wstało, widoki powaliły na kolana i wysiadłam z wana w pierwszym – jak dotąd – miejscu, z tak czystym i cudownym powietrzem na tej wyspie, humor wrócił od razu! :)


Trasa prowadząca przez Park Narodowy Horton Plains (UNESCO), to około 10 kilometrów. Po zaledwie kilku – wybierając jedną z dwóch dostępnych dróg – trafia się do tzw. „Końca Świata”.  Najpierw mniejszy „Little World’s End”, a kawałeczek dalej ten właściwy „World’s End”, który choć piękny, to nijak z „końcem” nam się nie kojarzył. Jak widać na zdjęciu, to po prostu kawałek pustej przestrzeni, gdzieś wysoko w górach i jeden nieuważny krok, doprowadzi do spektakularnego upadku w przepaść, czego szczerze nie polecamy. ;) W każdym razie stojąc nad tą przepaścią, dookoła rozpościerają się przepiękne widoki „kontynuacji” tego świata. W porannym słoneczku prezentują się wręcz bajkowo i choć zgodnie uznajemy, że Lankijczycy ewidentnie inaczej rozumieją pojęcie „koniec” niż przeciętny Europejczyk, to ani trochę nie żałujemy tej kapitalnej przebieżki, przez park pełen dzikiej, wysokogórskiej przyrody.

Oczywiście, żeby nie było zbyt kolorowo, po kilku godzinach, gdy Słonko zaczęło mocno grzać, a my po zaledwie czterech godzinach snu, wysoko w górach, bez solidnego śniadania (jedynie lekki prowiant), do tego bez kawy (koszmar jakiś), a tu 8 kilometrów trasy (w tym 5 godzin od pobudki) za nami… i jeszcze 2 km przed nami! Oj dopada pewien kryzys. Ja – idąc – dosłownie zasnęłam(!) chyba ze dwa razy (serio myślicie, że to niemożliwe? – spytajcie Romka – idzie takie blond-zombie i włazi w krzaki, zbaczając z drogi, przebudzając się wtedy na chwilę, po czym człapie dalej… niezły odlot!;)). Gorzej, bo to to wtedy marudne takie, spowalniające i w ogóle… W każdym razie mimo całego kryzysu, widoki cieszą jak mało co. Powietrze chłonie się głębokimi oddechami i na myśl przychodzi mroźna zima w Polsce, przed którą uciekliśmy. To jest właśnie coś, co pomaga dotrzeć do celu. ;)

Fajne jest położenie parku, bo choć bardzo wysoko w górach, to nie ma konieczności trudnej wspinaczki, tylko przebieżka jest po stosunkowo płaskim terenie. Także ewidentnie można to traktować, jako miejsce przystosowane do każdej formy fizycznej. Tak dorosłego, jak i młodziutkiego człowieczka. Za to utrudnieniem jest oficjalny zakaz wnoszenia plastikowych opakowań, worków czy butelek z wodą. Na miejscu okazuje się, że butelki można, ale bez etykietek (? dziwni ci Lankijczycy, doprawdy….), ale my większość rzeczy zostawiliśmy wcześniej w samochodzie i mamy ze sobą tylko jedną, „dopuszczoną” butelkę wody. Dlatego po tych 8-miu kilometrach, dopadł kryzys głodowo-energetyczny. Co ciekawe, Azjaci z krajów takich jak Japonia, czy Chiny i tak przemycili całe plecaki jedzenia z piciem i trochę nas to uderzyło, że my tu ledwie żyjemy, starając się trzymać narzuconych przepisów, a tu większość turystów ich nie respektuje. Tylko, że oni – zadowoleni i energiczni – wracają żwawo na parking, a my pod koniec prawie się czołgamy… hm. I co lepsze? Jak myślicie? ;)


Po powrocie do pokoju w Nuwara Eliya, decydujemy się jeszcze na wynajęcie wana (tym razem hotelowego – z mówiącym po angielsku kierowcą), by zawiózł nas do pobliskiej Fabryki Herbaty „Mackwood” – podobno najlepsza w okolicy. Uśmiechnięty – wykazujący nad wyraz dużo sympatii wobec Romka;) – kierowca czeka, aż zjemy obiadek w ogrodzie i zabiera nas na północ od miasta. Po drodze spełnia z uśmiechem moje marzenie i zatrzymuje się na sesję zdjęciową ze zbieraczką herbaty. Jest to dosłownie sesja, bo gdy tylko samochód zatrzymuje się, kobieta przestaje być jedynie zbieraczką i staje się modelką. Uśmiecha, pozuje, pokazuje co zrywa, wrzuca do worka listki tak wolno, bym zdążyła ze zdjęciem i nie miała poruszonego – no bajka po prostu! Nawet podchodzi i daje mi wybrane listki na pamiątkę. Po czym wyciąga rękę po pieniądze.

Jesteśmy w tym kraju na tyle długo, by się nie zdziwić i mieć przygotowane na taką sytuację pieniądze. Normalnie byłabym zniesmaczona, ale tak bardzo się starała, bym miała fajne zdjęcia i cierpliwie zrywała listki w sposób pokazowy, dopóki nie skończyłam „pstrykać”, że nie mogłam odmówić. Zresztą ważna jest świadomość niektórych kwestii i w tym przypadku – pozycji społecznej takiej pracownicy. Kiedy wiadomo, że ten zawód jest na Sri Lance jedynie dla najniższej klasy społecznej, odbierany gorzej niż pracownik oczyszczania miasta ze śmieci, a do tego dostaje jakieś śmiesznie, małe grosze i pracuje w niewyobrażalnie trudnych warunkach…. to chyba tylko głaz nie dałby takiej zbieraczce paru rupii lankijskich, za świetnie odegraną sesję zdjęciową. ;)

Po tej małej przygodzie jedziemy dalej, wśród ogromnych plantacji herbaty, aż docieramy do Mackwood’s Tea Factory. Gadatliwy i sympatyczny kierowca załatwia nam darmowe oprowadzanie po Muzeum Herbaty, wraz z przewodniczką i mamy okazję obejrzeć cały proces po kolei. Od suszenia liści, po pakowanie ich w wielkie, papierowe worki na transport w świat. I tu rozumiemy już, dlaczego herbata w Polsce nie pachnie tak aromatycznie, jak tam na miejscu. Oczywiście te droższe, pakowane w woreczki jeszcze na wyspie, będą pewnie ok. Ale przeważająca większość, po długich transportach statkami, jedynie w przewiewnej, papierowej torbie, nie ma szans zatrzymać tego aromatu. Dlatego po poczęstunku (darmową) najpopularniejszą herbatą BOP, zakupujemy te na miejscu pakowane herbaty, by zabrać je do Polski wraz z aromatem. I po niemałych zakupach (na szczęście herbata nie jest bardzo ciężka…) wracamy wraz zachodem Słońca do hoteliku w NE, by odespać ten dłuuugi i pełen różnorodnych wrażeń dzień. ;)

A tu jeszcze kilka dodatkowych wspomnień fotograficznych z Horton Plains National Park…













…plus popołudniowa trasa do herbacianego królestwa ;)








2 komentarze
0

Powiązane wpisy

Napisz co myślisz!

2 komentarze

travelingilove 26 stycznia 2015 - 10:23

Kochani, świetny wpis!
Aż mi się miło zrobiło czytając w pracy przy kawie o Waszym wczesnym wstawaniu i wędrówce ;)
A tak zupełnie serio: wyprawa na plantacje i do fabryki herbaty to jedno z moich marzeń. Zapewne kiedyś też uda mi się je spełnić. Tymczasem dziękuję za relacje i piękne zdjęcia "herbacianej modelki" :)
Dobrego dnia!
Izabela

Reply
Ewa 26 stycznia 2015 - 10:48

Dziękujemy za tak ciepłe słowa i szczerze polecamy spacer wśród plantacji. A jeszcze szczerzej smak świeżo zaparzonej herbaty z cudownym aromatem… Trzymamy kciuki za realizację marzenia i również życzymy miłego dnia! ;)

Reply

Ta strona korzysta z ciasteczek (cookies), dzięki którym może działać lepiej. Zamknij, akceptuję Zapoznaj się z polityką prywatności i plików cookies.