Great Ocean Road, Australia

Australia | Melbourne i Great Ocean Road

autor Ewa
0 komantarz

W często spotykanej opinii powszechnej, Melbourne jest najbardziej europejskim z australijskich miast. Dlatego wiele osób odradza wybieranie akurat tego miejsca, gdy chce się zobaczyć coś odmiennego i poznać Australię od jej indywidualnej strony. Jednak gdy jest się w podróży już któryś miesiąc, odwiedzając kraje tak różne od europejskich (do tego zaczynają pojawiać się przebłyski tęsknoty, z domieszką ogromnego sentymentu do Wysp Brytyjskich), to odwiedzenie Melbourne staje się opcją godną pokuszenia.

I tak po sześciu niezwykłych dniach przemierzania nadbrzeżnej trasy Princes Highway, dotarliśmy do jej końca. Ale nie było to jeszcze zakończenie naszej przygody z wynajętym autkiem, bo mieliśmy jeszcze jedno istotne miejsce zaznaczone na naszej mapie podróżniczych celów. A jako że byliśmy czasowo zgodnie z planem, to trzeba było tylko przenocować w Melbourne i śmigać dalej wzdłuż wybrzeża. No bo skoro dotarliśmy aż tutaj, to koniecznie trzeba było pojechać ten kawałek dalej, w stronę Adelaide, by na własne oczy zobaczyć jedną z perełek Australii – Dwunastu Apostołów.

Tak więc wyruszyliśmy z rana w drogę, by przejechać trzysta kilometrów słynną Great Ocean Road, zobaczyć ten niezwykły pomnik przyrody (spacerując tam może z pół godziny przy tak silnym wietrze, że trudno było o pamiątkową fotkę bez włosów rozwianych na wszystkie możliwe strony świata) i wrócić z powrotem do Melbourne. Może to trochę szalone, ale zdecydowanie było warto! Nawet pomimo wiatru.;)
Sama trasa wzdłuż wybrzeża momentami zachwyca, ale spory kawałek też biegnie wewnątrz lądu, gdzie pejzaże są dość standardowe. Niemniej jednak, gdy już przejedzie się te trzysta kilometrów zmiennego krajobrazu, trochę pokluczy, by zjechać na właściwy zjazd, czy też zatrzyma na moment by uwiecznić co ciekawsze widoki…



… to w końcu dociera się do potężnego parkingu, gdzie można zostawić swój obiekt do przemieszczania i wyruszyć za grupkami przyjezdnych, do samego punktu obserwacyjnego. A tam zaciska się zęby z zimna i idzie jak najdalej „wybiegiem dla turystów”;), by zobaczyć możliwie dużo ostańców skalnych. Jest oczywiście opcja oglądania wszystkiego z helikoptera, ale – nie czarujmy się – nie na kieszeń podróżnika z Polski.;)
Tak czy inaczej, z ziemi widoki bynajmniej nie rozczarowują…






Skoro udało nam się wyrobić z dotarciem do jednej z najciekawszych perełek Australii, to teraz już spokojnie i na czas mogliśmy zwrócić autko. Trzeba było jeszcze tylko wrócić do Melbourne, znaleźć jakiś nocleg i przed południem dowieźć w umówione miejsce. Brzmi banalnie, prawda? A jednak nie mogło być za łatwo.

To że Australia jest droga wie każdy. Ale to jak bardzo droga przekonuje się dopiero ten, kto przyjeżdża do tego kraju i zamierza w nim pewien czas przetrwać. Na szczęście zawsze można radzić sobie kombinując i tę właśnie kombinatorską formę przyjęliśmy z ochotą, po raz kolejny udowodniając sami przed sobą, że kto da rade jak nie my?!:)

Jednym z luksusów w Australii – nie dla każdego portfela – jest internet. Kto by pomyślał, prawda? A jednak! Drogi, do tego podlega cenzurze i jest rzadko dostępny, a jeśli już, to zawsze za specjalną dopłatą. Ale jest takie magiczne miejsce w całym kraju, gdzie WFi można złapać i to za darmo. Miejscem tym jest taka duża sieciówka – może ktoś słyszał – McDonald się nazywa.:) Tak więc od około stu kilometrów przed Melbourne szukaliśmy jednego takiego fast fooda, by zarezerwować sobie najbliższy nocleg. Jednak cybernetyczny świat sprzymierzył się przeciwko nam i nie dało się w żadnym, naprawdę żadnym McDonaldzie złapać sieci. Podobno jakaś chwilowa awaria. No tak, akurat teraz i we wszystkich placówkach w promieniu 100 kilometrów od Melbourne?? Super…

Więc dotarliśmy do miasta późnym wieczorem i oczywiście tam gdzie podjechaliśmy, nie było miejsc. Na szczęście zlitował się nad nami jeden recepcjonista, udostępniając na chwilę parę mega internetu, byśmy znaleźli o tej porze jeszcze cokolwiek do przenocowania – i udało się. Hotel przy recepcji wyglądał obiecująco. Utrzymany w eleganckim, angielskim stylu, choć im dalej wgłąb, tym bardziej pamiętający jeszcze czasy kolonialne. Pewnie dlatego był w trakcie remontu. No i pewnie dlatego o 7 rano wiertarki poszły w ruch… Cóż, przecież to mało istotne, że jesteśmy zmęczeni wielodniową objazdówką i specjalnie wzięliśmy tu dwie doby, by móc spać do południa, zamiast wymeldowywać się o 10tej. No ale po co niepokoić gości informując o remoncie w pokoju obok? Przecież taki szczegół na pewno nikogo nie interesuje.;) Kiedy nawet korki do uszu średnio dawały radę, zrezygnowaliśmy z wysypiania się i udaliśmy do centrum, by poznać miasto. A wygląda ono mniej więcej tak:





Generalnie rzecz ujmując – sporo prawdy w tym, że Melbourne jest miastem zbliżonym do brytyjskich wielkich aglomeracji. Wszystko jest bardziej skupione, nowoczesne budynki przeplatają się ze starszymi (wzorowanymi na europejskiej architekturze), na ulicach jest sporo artystów, miedzy budynkami przemykają tramwaje i faktycznie można się poczuć trochę jak „w domu”. Zwłaszcza, gdy na jednym z mostów widzi się pomnik, mówiący o tym ile osób ze świata zamieszkuje Melbourne i między nimi widnieje właśnie Polska.:)

Pospacerowaliśmy jeszcze chwilę skręcając w coraz to nowe – losowo wybrane – ulice, zjedliśmy obiad w restauracji z miejscowymi przysmakami i podjęliśmy decyzję o ponownym wynajęciu samochodu (tym razem na jedną dobę). Okazało się, że odwiedzenie pewnych wyjątkowych mieszkańców tego kontynentu, jest tańsze tą drogą, niż komunikacją międzymiastową. A że była to nasza ostatnia doba w Australii, a pod lotniskiem jest również miejsce do zwracania wynajętych samochodów, to taka opcja wydała się dla nas idealnym rozwiązaniem.

Dlatego następnego dnia – rankiem – wybraliśmy się około 60 km poza miasto, do Halesville Sanctuary, gdzie była okazja zobaczyć na koniec pobytu, wszystkie – typowo australijskie – zwierzęta z bliska. Nie jest to do końca zoo, bo jego obszar ma bardzo duże rozmiary, a zwierzaków jest garstka. Widać też, że bardzo o nie dbają i starają się, by żaden gatunek już nie wyginął (jak np tygrys tasmański, o którym można teraz tylko poczytać). Dla nas to było fajne doświadczenie zobaczyć na żywo takiego dziobaka, czy diabła tasmańskiego.:) Wprawdzie kangury, koale i echidnę udało nam się spotkać w ich środowisku naturalnym, ale ponowne spotkanie i tak było bardzo pozytywne.:)





(Dziobaka wrzucamy tylko z plakatu, bo one nie lubią światła, więc pływały sobie za szybą w przyciemnionych warunkach, a używanie lamp w aparatach jest oczywiście zabronione, więc zdjęcia bez lampy zwyczajnie nie wyszły.;)

Po pożegnaniu z tymi cudownymi stworzeniami, wróciliśmy do Melbourne, by następnego ranka pojechać na lotnisko. I tutaj piękne jest to, że żal z powodu opuszczania jakiegoś kraju jest dużo łagodniejszy, bo przyćmiewany uczuciem podekscytowania związanego z poznaniem kolejnego zakątka Ziemi.
A przyszedł czas na Nową Zelandię… no kto by się nie ekscytował?! ;))

0 komantarz
0

Powiązane wpisy

Napisz co myślisz!

Ta strona korzysta z ciasteczek (cookies), dzięki którym może działać lepiej. Zamknij, akceptuję Zapoznaj się z polityką prywatności i plików cookies.